Saturday 17 July 2010

Zbaw mnie ode mnie samego

Emil Regis

Zbaw mnie ode mnie samego relacja z koncertu Heada, byłego gitarzysty grupy Korn

Nazwisko Brian Welch wciąż niewiele mówi polskim fanom ciężkiej muzyki. Nieco bardziej rozpoznawalny może być jego pseudonim – „Head”. Zaś jeśli doda się jeszcze, iż „to ten były gitarzysta Korna”, większości powinna już kojarzyć w którym kościele biją dzwony. Właśnie „ten” Brian „Head” Welch pojawił się w warszawskiej Progresji 20 czerwca z okazji (nieco spóźnionej) europejskiej trasy koncertowej promującej jego pierwszą solowa płytę „Save Me from Myself”.

Wytatuowany bez mała wszędzie Head, wyszedł na sceniczne deski około 21 i przez następną godzinę z małym okładem władał niepodzielnie całym klubem. Atmosferę – trzeba przyznać, że skutecznie – przed główną gwiazdą rozgrzewał wrocławski KnoW. Tego wieczoru do Progresji zawitało stosunkowo niewiele osób (jeśli porównać tę ilość z audytorium, które pojawia się na występach Korna), około 300. Przyczynić mógł się do tego również równoległy symfoniczny koncert Serja Tankiana, wokalisty System of a Down, który odbył się w amfiteatrze Parku Sowińskiego. Zgromadzona publika dała jednak solidny popis swoich możliwości i zamanifestowała aprobatę dla twórczości byłego gitarzysty „piątki z Bakersfield”.

Dość krótki występ zespołu Heada naszpikowany był najsilniejszymi pozycjami z wydanej w 2008 roku płyty „Save Me From Myself”: „Re-bel”, „Save Me From Myself”, „Flush”, „Money”, „Die Religion Die” i oczywiście „Adonai” na bis. Pojawiło się też kilka utworów z nadchodzącej, jeszcze nie zatytułowanej, drugiej płyty artysty, np. „Bury Me” i „Torment”. Solowe popisy dali perkusista Dan Johnson i gitarzyści Scott von Heldt i Ralph Patlan, a także sam Brian Welch.

Head jest nie tylko świetnym gitarzystą (znalazł się na 26 miejscu rankingu 100 najlepszych heavymetalowych gitarzystów wszech czasów), ale też bardzo dobrym frontmanem. Umiejętnie dyrygował tłumem i atmosferą koncertu, imponując jednocześnie swoją szczerością i prostotą słów. Żadnego mędrkowania, żadnych „świadectw” – po prostu koncert dla ludzi, którzy wiedzieli na czyj występ przychodzą. Wraz z rozpoczęciem solowej kariery Brian rozpoczął swoją przygodę z muzyką jako wokalista i to właśnie na swoich strunach głosowych bardziej skupiał się podczas koncertu w Warszawie, niż na drutach w gitarze. Trzeba przyznać, że z funkcją wokalisty radzi sobie wcale nieźle, choć jednocześnie oddajmy sprawiedliwość faktom: nu-metalowe wrzaski i melorecytacje wyjątkowo wybitnych umiejętności też nie wymagają.

Intensywny koncert, z żywiołowo reagująca publiczności (kilkukrotnie odśpiewane „Sto lat/Happy Birthday” Welchowi, który dzień wcześniej, 19 czerwca, skończył 40 lat), pokrył się z polską premiera książki Heada, „Zbaw mnie ode mnie samego”. Biografię nawróconego muzyka można było nabyć na koncercie w promocyjnej cenie, z czego olbrzymia część przybyłych chętnie skorzystała. Około pół godziny po występie autor książki pojawił się wraz z całym zespołem przy stoisku z gadżetami i do upadłego podpisywał płyty, bilety, koszulki, książki…

Warszawski koncert Heada nie był tak okazały, jak można było na to liczyć. Żadnej scenografii, spektakularnych momentów (nie licząc polskiej flagi na scenie z napisem „Happy Birthday HEAD from Polish Fans”), co najwyżej poprawne brzmienie i „tylko” 300 osób pod sceną. Kto przyszedł na „show”, mógł się zawieść. Kto jednak przyszedł zobaczyć i posłuchać muzyki człowieka, który w swoim życiu zrobił prawdziwe duchowe „show” (a swoją drogą, który sam wygląda jak niezły freek), ten na pewno wyszedł z warszawskiej Progresji uradowany. Brian był ujmująco szczery i otwarty. To facet, który nie musi i nie chce już robić wkoło siebie sztucznego szumu. Za nim przemawia jego bogate życie i niesamowita historia.

Przypomnijmy, że Head odszedł z jednego z najpopularniejszych zespołów nu-metalowych świata w 2005 roku. Nagrał z Kornem siedem płyt, zarobił miliony, rozbił swoją rodzinę i zafundował sobie depresję, uzależnienie od alkoholu i amfetaminy. Rozstanie ze „złotą kurą” spowodowane było nawróceniem się gitarzysty, który przyjął chrzest w Jordanie i stał się głęboko wierzącym chrześcijaninem. Do dziś wielu jego dawnych przyjaciół uważa, że Brianowi zwyczajnie „odbiło”, a wśród chrześcijan jego nawrócenie uważa się za jedno z najbardziej spektakularnych w historii Hollywoodu i show biznesu.

No comments:

Post a Comment